GRA MUZYKA

poniedziałek, 4 maja 2009

Ścianka - Dni Wiatru (2001)



[moozgo]
ocena: 9.5/10


Dobry album dobremu albumowi nierówny. W naszych domowych płytotekach z pewnością nie brakuje krążków, które pokonały ogień krytyki zbierając pozytywne recenzje i wysokie oceny zarówno fanów, ale także tzw. "znawców". Ile jednak jest wśród nich płyt przełomowych? Uczciwa i szczera analiza skurczyłaby długą, wspomnianą powyżej listę pewnie do kilkunastu pozycji. Dziś przypadło mi w udziale opisanie takiej właśnie płyty.

Co jednak można napisać o Dniach Wiatru trójmiejskiej Ścianki? Album wydany 8 lat temu został zrecenzowany na tyle precyzyjnie, że chyba nie uda mi się powiedzieć już nic nowego. Ale czy mógłbym odmówić sobie przyjemności pisania o zespole, który od początku jest jedną z moich największych inspiracji? No więc po kolei. Nie będę pisał tekstów w stylu: "kto liczył na kontynucję 'Statku Kosmicznego'... bla, bla, bla...", bo nie opisuję płyty premierowej. Dzisiaj możemy spojrzeć na te wydawnictwo szerzej, mając do dyspozycji dalsze dokonania Ścianki. I tak, po latach chyba nikt już nie ma wątpliwości, że Dni Wiatru są płytą wyjątkową, która nie znajduje odpowiednika na polskiej, a może i nawet światowej scenie. Śmiem nawet twierdzić, że jeszcze pare dobrych latek nie pojawi się u nas nic tak nowatorskiego. Bynajmniej jednak nie oznacza to, że tej muzyki słucha się łatwo i przyjemnie w typowym tego słowa znaczeniu. Rzecz jasna nie dokonałem żadnych potwierdzonych obliczeń, ale z 90% precyzją mogę stwierdzić, że każdego innego albumu Ścianki słuchałem 4 lub 5 razy częściej. I nic dziwnego, bo dźwięki płynące z głośników są doprawdy mroczne i niepokojące. Od początku możemy wyczuć wspaniałą, głęboką przestrzeń ambientu podszytą przenikliwym szeptem Maćka Cieślaka. Więcej melodii pojawia się w Latającym Psie, ale wcale nie nadaje to utworowi większej przystępności. Przy numerze 3 wsłuchujemy się w w transową opowieść obłąkonego Piotrka. Choć początkowo wydawała się faworytem na krążku, po latach straciła dla mnie na autentyczności. 11 minut udawanej wady wymowy i trochę jednak naiwnego tekstu zdecydowanie odstaje od następnej kompozycji. Zostajemy w niej wrzuceni w jesienny obraz listopada. To moim zdaniem obok Iris... najlepsza pozycja na płycie. Zbluźni ten, kto nazwie 19.XI piosenką. To raczej plama dźwięku, przez którą płyniemy w zwolnionym tempie celebrując błogą przyjemność.

Ścianka choć utrzymuje całość w zadziwiająco spójnym klimacie, to jednak gra kontrastami. Po delikatnie muskających subtelnościach, dostajemy obuchem awangardowej psychodelii. W tym momencie zawsze przypomina mi się scena z podstawówkowej rzeczywistości. Jedna z uczennic organizująca coś w rodzaju korytarzowego performance'u nawiązującego do mickiewiczowskich Dziadów, szukała u pana od muzyki jakiejś przerażającej muzyki. Cóż jednak mógł znaczyć którykolwiek z wiedeńskich klasyków? Spychacz z całą pewnością dosłownie zepchnąłby młodzież do pokoiku Pani Psycholog, a nieszczęsna, wspomniana wcześniej dziewczyna, straciłaby pewnie wszelkie ostre przedmioty. The Iris sleeps under the snow, o której zdążyłem już nieco wspomnieć, to jedyny utwór, w któym pojawia się rytm i melodia pod postacią jaką znaliśmy do tej pory. To czyste piękno i dramaturgia- wzór dobrze skomponowanej piosenki. Cukierkowe brzmienie i harmonie mieszają się z niepokojącą progresją od 0:50, a zakończenie idealnie wprowadza w zagadkowy klimat dalszej części albumu. Całość idealnie ze sobą współgra burząc pierwsze wrażenie niepasującego elementu układanki. Iście epicki Czarny autobus to kolejne potwierdzenie wymieszania stylistycznego na płycie. Wydawałoby się, że jechał zaraz obok spychacza, ale jak widać, kierowcy woleli zachować odpowiedni dystans, budując większe napięcie i unikając uczucia znużenia. To zadziwiające jak muzycy Ścianki potrafią tylko przy użyciu kilku instrumentów pobudzić wyobraźnię i wykreować w głowach słuchaczy tak niezwykłe obrazy. Utwór oznaczony trzema gwiazdkami od początku wydaje się być inny. Bynajmniej nie studyjne brzmienie i wyjątkowa dominacja organów Jacka Lachowicza to duży wyróżnik. I chociaż piosenka pozornie wydaje się dłużyć, to po głębszej analizie dostrzegamy niezwykle ciekawe interakcje klawiszowych pasaży z dość powściągliwą grą gitary i sekcji rytmicznej. Po chwili ciszy kończymy tę niezwykłą podróż utworem, który bardzo kojarzy się z solowymi dokonaniami Jacka Lachowicza. Bardzo niepokojąco i zagadkowo, ale nad wyraz smakowicie.

Podsumowując. To pozycja w 100% obowiązkowa! Znacząca cząstka jednego z najważniejszych polskich zespołów, która choć zdecydowanie odmienna od reszty ich materiału, to pozostawiła wyraźny ślad, ba... ukierunkowała dalsze poczynania muzyków z Sopotu, ugruntowując ich pozycję na rodzimej scenie. Dni Wiatru udowadniają, że ciągle można być odkrywczym, bezkompromisowym i niezwykle odważnym w tworczości, a mnie osobiście - jako muzyka - uczą ile nowoczesnego brzmienia można osiągnąć nie używając tak powszechnego dziś komputera.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

to ja tylko dodam, że pierwszym utworem, jaki usłyszałem z tej płyty to ,,***" i to on spowodował, że ,,doznałem'' i przesłuchałem cały album. być może dlatego do tej pory uznaję go za highlight tej płyty - niemalże totalnej. pozdro! jakub [www.niepamietam.blog.pl]